Rozdział 2


Raphael /



            - Thorton, jeleniu! – krzyczę, spoglądając na zegarek – musiałeś mi znowu wyłączyć budzik?
            - Pogięło cię ?! – słyszę w odpowiedzi – nie ruszam twoich durnych zabawek!
            - To dlaczego znowu prawie zaspaliśmy na trening?!
            - Dobre duszki ci wyłączyły ten budzik – odgryza się, po czym zatrzaskuje za sobą drzwi łazienki.
Kręcę głową z politowaniem i zabieram się za przygotowanie torby. Jednak najpierw muszę znaleźć potrzebne mi rzeczy, co w naszym mieszkaniu jest niełatwym zadaniem, gdyż Brian rzuca wszystko gdzie popadnie, a ja po nim nie sprzątam. Czy ja wyglądam na gosposię kolegi ze Stanów?! Chyba go pogięło! Myśli, że nie mam co robić, tylko zbierać za nim butelki, buty, prać skarpetki… Jak mu się skończą, to będzie chodził boso. Mam w dupie tego syfiarza. Martwić się nim nie będę.
            - Gdzie są moje spodenki, jeleniu?! – muszę krzyknąć, żeby usłyszał, bo zapewne siedzi pod prysznicem.
            - Dostały nóg i poszły! – odpowiada i zaczyna podśpiewywać jakąś amerykańską piosenkę.
            - Czyżbyś znowu wziął je bez pytania?!
            - Spadaj ode mnie, co?! – nawet nie dasz się spokojnie wykąpać przed treningiem.
            - Jak je znajdę u ciebie, to nie żyjesz! – mówię jeszcze, po czym sprawdzam wszystkie szafki w swoim i jego pokoju.
No i proszę! Nie można zapytać, czy mu pożyczę?! Jak widać nie nauczyli go w domu takich zwrotów. Wkurzony zabieram należącą do mnie część garderoby, którą wkładam do przygotowanej w większości torby. Zasuwam jej suwak, po czym zabieram kluczyki od samochodu i opuszczam mieszkanie.




***

           
            Nie więcej, niż dwadzieścia minut zajmuje mi dojazd na halę, przed którą widzę już samochody większości drużynowych kolegów. Parkując obok Zibiego, zabieram z bagażnika torbę, po czym kieruję kroki w stronę szatni. W pomieszczeniu aż wrze od rozmów rozbawionych chłopaków, opowiadających sobie kawały, tudzież zdających sprawozdania z ostatnich imprez. Tylko Michał siedzi w kącie i, milcząc wiąże swoje buty. Przykuwa to moją uwagę, gdyż atakujący, tak jak reszta ekipy zawsze jest rozbawiony i pełen energii. Dziś wszystko wydaje się w nim być na odwrót. W oczach nie ma tych iskierek zapału, nie uśmiecha się także, jak zwykł to już czynić.
            - Michaś, coś ty taki przygaszony dzisiaj? – pytam, wyjmując z torby rzeczy.
            - Przygaszony? – powtarza, niczym echo – wydaje ci się.
            - Przecież widzę, że coś cię trapi – nie ustępuję.
            - Mówię, że nic.
            - Nam możesz przecież powiedzieć – odpieram – zobaczysz, ulży ci.
            - Możesz zająć się własnym życiem?! – wybucha – nie potrzebuję anioła stróża!
Muszę powiedzieć, że jego zachowanie całkiem mnie zaskoczyło. Michał nigdy nie był taki nerwowy i przede wszystkim nie wybuchał. Nawet, jak był strapiony, mówił nam o tym, a my przy piwie bądź innym trunku słuchaliśmy jego żalów. Jednak ta sprawa jest chyba na tyle poważna, iż postanowił nam o tym nie mówić. Tylko co to za sprawa, że nie chce się nią podzielić? Tego nie dowiem się chyba nigdy. Nie myśląc już o koledze z drużyny wkładam strój do treningu i, gawędząc wesoło z resztą wkładam nakolanniki, po czym udajemy się na halę, gdzie zaczynamy od strechingu.
            Dalsza część treningu przebiega już normalnie. Martwi mnie tylko Michał, któremu nawet nie chce się dzisiaj skakać do ataków. Chociaż nie mam zielonego pojęcia, co się stało, wiem, że musiał się tym bardzo przejąć.
            - Michał, na pewno wszystko ok? – pytam po raz wtóry, gdy stoimy przy ławce.
            - Tak – próbuje kłamać, ale mu to nie wychodzi.
            - Nie sądzę – odpieram – ale jak nie chcesz, to nie mów. Twoja sprawa.
            - Dzięki za wyrozumiałość – mówi, po czym bierze piłkę i wraca do ćwiczeń.
            - Nie ma za co – mruczę już do siebie i idę poćwiczyć rozegranie.



***


Hania /



            Od kilku dni strach jest moim nieodłącznym towarzyszem. Od tamtego cholernego popołudnia nie ma chwili, w której nie boję się o życie mojego synka. Tłumacząc sobie, że na pewno czuje się lepiej, odsuwam od siebie paraliżujący lęk. Nie myśląc już o niczym pakuję do torby rzeczy Arka i swoje, gdyż chcę zostać z nim w szpitalu. Inaczej nie mogę, nie jestem w stanie i nie wybaczę sobie, jeśli nie będę mogła go przytulić, gdy stan się pogorszy. Gnana jakimś dziwnym przeczuciem kończę pakowanie. Zabieram torebkę wraz z kluczykami od samochodu, po czym kieruję się na znajdujący się tuż przed blokiem parking. Jak dobrze, że jestem dziś spokojna. Mogę więc poprowadzić samochód i nie muszę być zdana na pomoc nieznajomego. Chociaż, gdyby nie jego zimna głowa, mogłoby być za późno i zamiast odwiedzać synka w szpitalu, przemierzałabym drogę na pobliski cmentarz. A tego akurat nie chcę! Wtedy całe moje życie ległoby w gruzach i nie miałabym dla kogo rano wstawać.  Po kilku dłuższych minutach wyrzucam z głowy czarne scenariusze i, dziękując w duchu „ pomocnikowi”, ruszam w stronę szpitala.
           





***

         Z duszą na ramieniu kieruję się w stronę dyżurki pielęgniarek, by dowiedzieć się, w której Sali znajdę mojego kochanego chłopczyka. Uprzejma pielęgniarka bez większych problemów udziela mi potrzebnych informacji. A widząc torbę w moim ręku z troską zapytała, czy chcę, żeby przeniesiono mojego synka na oddział dla matek z dziećmi. Potwierdzam skinieniem głowy. Kobieta wydaje więc  polecenie o wiele młodszej pielęgniarce, chyba stażystce. Sama zaś prowadzi mnie do pomieszczenia, w którym pod obydwoma równoległymi ścianami ustawione są dziecięce łóżeczka. w stojącym najbliżej okna widzę Arka. Moja kruszynka śpi, ale jej sen jest płytki i nie spokojny. Jednak moje serce po raz kolejny wypełnia, nie dająca się opisać ulga. Szybko, aczkolwiek spokojnie podchodzę do niego i z niepewnością patrzę na towarzyszącą mi pielęgniarkę.
            - Mogę? – pytam szepcząc.
            - Może lepiej, jak będzie przeniesiony? – odpowiada również szeptem – w jego stanie lepiej, żeby nie zmarzł za bardzo.
            - Co to znaczy „ w jego stanie” ? – czuję, jak moja twarz blednie – co się z nim dzieje?
            - Temperatura wzrosła i chłopiec czuje się gorzej – słyszę.
            - Tylko nie to – z moich ust wydobywa się jakiś nieartykułowany bełkot – to nie jest prawda.
            - Niestety jest – mówi ta sama pielęgniarka – dobrze, że pani przyszła, może chłopcu brakowało matki i ciężko mu wrócić do zdrowia.
            - Nie… to… nie … prawda – dukam, po czym idę do przeznaczonej dla mam z dziećmi Sali.



***

        
            Martwi mnie zły stan mojego synka. Tak na dobrą sprawę jestem przerażona tym, co się dzieje i trudno mi patrzeć w przyszłość optymistycznie. Staram się mieć jeszcze nadzieję, jednak i to nie przychodzi mi dość łatwo. Moje rozważania przerywa cichy, aczkolwiek przejmujący płacz chłopca. Natychmiast biorę go na ręce i próbuję kołysać. Jednak płacz maleństwa nie ustaje. Odruchowo wręcz dotykam jego ciepłego czułka i myślę, że to podwyższająca się temperatura nie pozwala mu spokojnie spać. Choć z drugiej strony nie wiem, czy dziś wypił choć kropelkę mleka. Szczerze w to wątpię, gdyż , mój synek nie przywykł, że ktoś inny podaje mu butelkę. Trzymając go więc na rękach, zajmuję miejsce na moim łóżku i uchylam jedną z miseczek stanika, jednocześnie przystawiając Arka do piersi. Maleństwo natychmiast zaczyna ssać, zapominając, że przed chwilą płakał. Tymczasem ja z czułością patrzę, jak chłopiec stara się napełnić swój maleńki żołądek. Jednakże po krótkiej chwili omal nie zemdlałam z wrażenia. Na początku w ogóle nie podnoszę głowy, skupiając całą swą uwagę na chłopcu. Lecz w miarę zbliżania się osobnika unoszę wzrok, by sprawdzić kto tak szybko nas odwiedził. I po raz wtóry już nie mogę wyjść ze zdumienia. Tuż obok mnie siada właśnie ten sam anioł, dzięki któremu mój syn w porę otrzymuje pomoc, ten sam, który wybił mi z głowy zabranie go do domu.
            - Co… co… ty… tu robisz? – dukam, kończąc karmienie synka.
            - Chciałem sprawdzić, co dzieje się u tej kruszynki – odpowiada z rozbrajającym uśmiechem.
            - A… ale my się w ogóle nie znamy – wyduszam z siebie kolejne zdanie.
            - Wydaje Ci się tylko  -  nie przestając się uśmiechać wymienia swoje imię, a po chwili uzupełnia nazwiskiem.
Tak, jestem zdumiona, że Michał Łasko, ten wielki siatkarz ma tak ogromne serce. W pierwszej chwili zupełnie nie mogę uwierzyć, że teraz siedzi obok mnie i z uśmiechem na ustach wpatruje się w spokojnie śpiącego Arka.
            - Chciałbyś go potrzymać? – pytam, gdy wszystko już do mnie dociera.
            - A mogę? – odpowiada, przejmując ode mnie to kruche ciałko.
            - Gdybyś nie mógł, to nie pytałabym cię o to – odrzekam z uśmiechem.



***


Michał /



            Biorąc od Hani chłopca czuję strach. Strach przed upuszczeniem go albo zrobieniem krzywdy. To maleństwo jest tak niesamowicie kruche, że naprawdę boję się je wziąć. Jednak młoda mama jest w stosunku do mnie pełna optymizmu i cały czas uspokaja, co powoduje, że nabieram odwagi, a po chwili na moim przedramieniu spoczywa główka maleństwa, które ani na moment się nie budzi.
            - Może to i lepiej, że śpi? – pytam cicho – bo jak zobaczy takiego olbrzyma to się wystraszy.
            - Nie wystraszy się – odpowiada roześmiana Hania – zobacz, chyba już cię lubi.
Rzeczywiście. Chłopiec polubił mnie szybciej, niż mogłem przypuszczać. Ledwo co biorę go na ręce, on odnajduje mój, oklejony jeszcze palec wskazujący, i obejmuje go swoją maleńką rączką. Ktoś mógłby pomyśleć, że jestem jego ojcem. I pomyśleć, że tylko pomogłem jemu i jego mamie na czas dostać się do szpitala…



--------------------------------------

Witam!
Rozdział miał pojawić się wczoraj, ale z racji przedświątecznego sprzątania muszę Was przeprosić za to malutkie spóźnienie. Mam nadzieję, że się nie gniewacie. No cóż, wreszcie ujawniłam kim jest ten tajemniczy anioł, który pomógł Hani.Rozdział nawet dobry, mi pozotaje życzyć tylko miłego czytania i wesołuch świąt! :)

1 komentarz: