/ Hania /
Gdyby nie to, że Michał przedwczoraj podrzucił mi książki, na pewno znowu snułabym się po korytarzach i niepotrzebnie zadręczała. A z drugiej strony mam rozrywkę inną od tych szpitalnych, które, na dobrą sprawę, są niesamowicie nudne. Bo ileż czasu można spędzić na oglądaniu telewizji, a durnych programów w szczególności? No właśnie, trochę można, ale bez przesady. Dlatego cieszę się, że Arek zasnął, a na parapecie obok mojego łóżka leży kilka, całkiem przyzwoitych, powieści obyczajowych. Właśnie biorę jedną z nich do ręki i zaczynam czytać. Lektura bez reszty mnie pochłania. Nie zauważam nawet, kiedy pomieszczenie pustoszeje. Zresztą nie wiele mnie interesuje, gdzie podziały się inne pacjentki. Nawet jest mi to na rękę. Mam chwilę, żeby odpocząć. Jednakże w pewnym momencie unoszę głowę z nad książki i spoglądam w stronę łóżeczka mojego chłopczyka. Jego oddech stopniowo milknie, co napawa mnie przerażeniem. Rzucam wręcz trzymaną w dłoni książkę, po czym w jednej chwili staję przy jego łóżeczku. Ze strachem wymalowanym na twarzy kładę palce prawej dłoni na jego maleńkiej szyi. Puls jest niewyczuwalny. Pomyślałam, że sprawdzam w złym miejscu. Odruchowo chcę sprawdzić znajdującą się na rączce tętnicę, jednak przeczucie podpowiada mi, iż tutaj liczą się sekundy i nie ma czasu na zmierzenie tętna. Pewnie i tak bym go nie wyczuła, bo, patrząc na to maleńkie ciałko, nie zauważam jakichkolwiek oznak życia. Arek się po prostu nie rusza! Nie wiem, co się dzieje! Jakkolwiek z każdym kolejnym spojrzeniem utwierdzam się w przekonaniu, że mój synek po prostu nie żyje! Nic z tego nie rozumiem! Nie jestem też w stanie sama zdiagnozować, co dokładnie się stało, dlatego ze łzami w oczach biegnę do, znajdującego się nieopodal, gabinetu lekarza.
- Co się stało? – pyta, unosząc głowę z nad jakiś papierów.
- A… A… Arek się…. – łzy nie pozwalają mi mówić – nie … Arek się nie rusza.
- Nie rozumiem.
- Tu nie ma nic do rozumienia! – jego obojętność zaczyna mnie denerwować – mój synek najprawdopodobniej nie żyje, a pan mi mówi, że nie rozumie?!
Nie oczekując odpowiedzi, wybiegam z gabinetu i kieruję się w stronę pokoju, w którym został mój mały, ale dzielny synek. Teraz jednak nie miał już z czym walczyć, bo jego serduszko stoi. No cóż… nie spodziewałam się, że będę musiała tak szybko wyprawić pogrzeb. Tuż za mną do pomieszczenia wchodzi powiadomiony przeze mnie lekarz oraz dwie, asystujące mu pielęgniarki. Doktor podchodzi do łóżeczka, badając puls, natomiast kobiety przygotowują miejsce, a także sprzęt do reanimacji.
- Możemy zaczynać – mówi jedna z kobiet, po czym wyjmuje z łóżeczka chłopca.
***
/ Raphael /
Dzisiaj trener ma dzień dobroci dla zwierząt, więc dostajemy wolne. Mam zamiar wyjść z resztą drużyny do klubu na jakieś piwko, jednak skutecznie uniemożliwia mi to marudzący od pół godziny Brian. Duże dziecko z niego, ot co! Żeby nie umieć sobie zrobić czegoś do jedzenia, gdy kiszki marsza grają, to już po prostu szczyt wszystkiego! Ja nie wiem, jak go w tych Stanach wychowali! Chyba jego mama liczyła, że synuś zostanie w domu i sama będzie gotować mu obiadki. Nic bardziej mylnego. Chociaż z drugiej strony, lepiej dla niego byłoby, gdyby został w tej swojej rodzinnej wsi i nie musiał o nic martwić.
- Kiedy będzie obiad?! – słyszę krzyk, dobiegający z jego pokoju.
- Jak sobie go namalujesz i wytniesz! – odpowiadam, będąc nieźle poirytowanym.
- Nooo… przecież dzisiaj twoja kolej – jęczy – Rafa, przyjacielu…
- Teraz przyjacielu? A jak bierzesz moje spodenki, to najlepiej bez pytania
- Nie będę już – mówi, coraz bardziej błagalnie – tylko ugotuj ten obiad.
- Skoro trener ma dzień dobroci dla zwierząt, to ja w sumie też mogę – odpieram, po czym kieruję się do kuchni.
***
Obieranie ziemniaków nie należy do moich ulubionych czynności, ale skoro mam dzień dobroci dla zwierząt, to niech stracę. Kończę właśnie strugać ziemniaczane bulwy, gdy do kuchni wchodzi Thorton. Zniecierpliwiony zagląda do garnków, kręcąc przy okazji nosem.
- Nie możesz się pospieszyć? – pyta jakiś zawiedziony.
- A, co? Mam wejść do tych ziemniaków i przyspieszyć ich gotowanie, a potem jeszcze usmażyć kotlety?! – odpowiadam pytaniem na pytanie.
- Jak masz nadprzyrodzone moce, to możesz włazić – szczerzy się głupio.
- Thorton – krzyczę – jak cię trzepnę to gwiazdki zobaczysz!
- Oj tam, oj tam.
- żadne „ oj tam, oj tam”, tylko smażysz kotlety!
To, jaką minę robi mój współlokator po ostatniej wypowiedzi, jest wręcz bezcenne. Wyraz jego twarzy momentalnie się zmienia, ale nie protestuje. Ja tym czasem kieruję się do salonu, gdzie włączam konsolę do gier, przed którą uwielbiam czasem zasiąść. Po paru minutach gry zatracam się całkowicie. Zupełnie nie wiem, co dzieje się w mieszkaniu. Jednak z letargu wyrywa mnie, roznoszący się po mieszkaniu, smród. Momentalnie odrywam się od wcześniejszego zajęcia, po czym pędzę do kuchni. Nie czekając ani chwili zaglądam do garnków i mam ochotę udusić klubowego zmiennika.
- Thorton, jeleniu! – krzyczę, na co przyjaciel wyłania się ze swojego pokoju.
- Z czym masz znowu problem?! – oj wkurzył się, nie ma co.
- Musiałeś zjarać ziemniaki?!
- Ja?!
- Nie, ten obok! – jego głupota chyba nie zna granic.
- No to o co chodzi?! Ja niczego pilnować nie miałem, kotlety usmażyłem, więc się nie czepiaj, bo to ty spaliłeś ziemniaki!
- A teraz ty ugotujesz nowe – dla odmiany uśmiecham się głupkowato i wracam do gry.
Thorton dalej stoi osłupiały w holu, jakby nie wiedział co ma zrobić. Ja natomiast zanim wracam do gry, zerkam na niego, ciekaw co zrobi. Po dłuższej chwili wraca do siebie. Mam szczerą ochotę go udusić. No nic. Ja się denerwować nie będę. Chociaż i mój żołądek domaga się pożywienia, nie mam ochoty gotować po raz drugi. Kieruję się więc do swojego pokoju i, sięgając po telefon, zamawiam sobie sporą pizzę.
***
/ Michał /
Kiedy wchodzę na oddział, od razu w oczy rzuca mi się zapłakana Hania, która kieruje się w stronę gabinetu lekarza, a po chwili razem z ordynatorem biegnie do Sali, którą zajmuje wraz z synkiem. W tej chwili czuję się zdezorientowany. Moim sercem władną złe przeczucia, a w głowie rodzą się najczarniejsze scenariusze, począwszy od tego, że Arek nie żyje. Przerażony przekraczam próg pomieszczenia, a moim oczom ukazuje się załoga lekarzy, walczących o życie chłopca i, siedząca na swoim łóżku, zapłakana Hania. Jakkolwiek nie są to łzy wzruszenia czy smutku. W tych łzach i wyrazie twarzy jest przede wszystkim strach, nerwy i przerażenie, które udzielają się także mi. Nie potrafię już stać obojętnie w progu i obserwować rozwój sytuacji. Podchodzę więc do płaczącej dziewczyny, po czym obejmuję ją ramieniem, chcąc sprawić, żeby poczuła się bezpiecznie. Ona z nadzieją podnosi oczu, żeby spojrzeć w moje tęczówki.
- Będzie dobrze, prawda? – naraz słyszę jej szept.
- Na pewno będzie dobrze.
Wtem po całym pomieszczeniu rozlega się płacz chłopca, a Hania wygląda, jakby z serca spadł jej wielki kamień. Niczym na skrzydłach podbiega ona do stanowiska reanimacyjnego i przepycha się pomiędzy stojącymi wokół lekarzami. W przypływie radości bierze na ręce małego Arka i zaczyna go kołysać. Nie mogę nie podejść do niej i po raz kolejny obejmuję ramieniem.
- Napędziłeś nam stracha, mały – mówię do chłopca z uśmiechem.
Chłopiec w jednej chwili przestaje płakać. Kąciki jego maleńkich ust unoszą się delikatnie ku górze, a z jego oczek emanuje jakaś dziwna radość. Aż chce się patrzyć na tego malca, który daje sobie radę ze wszystkim.
- Chłopiec zostanie przeniesiony na intensywną terapię – mówi pielęgniarka, która odbiera z rąk Hani chłopca, a ja widzę, jak w jej oczach znowu pojawiają się łzy.
----------------------------------------------
Miał pojawić się wieczorem, ale udało się już teraz.
Mam nadzieję, że się spodoba.
Pozdrawiam;*
Arek :)
OdpowiedzUsuńOby szybko wrócił do zdrówka,żeby mamusia nie musiała płakać.