/ Hania /
Już od dwóch godzin siedzę na oddziale intensywnej opieki niemowląt. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie towarzyszyła synkowi w trudnych chwilach, więc spędzam z nim każdą wolną chwilę, a raczej każdą, w której lekarze pozwalają mi tutaj przyjść. Tak jest i teraz. Palcami gładzę podpiętą do kroplówki rączkę. Muszę przyznać, że ze spokojem patrzę na równomiernie ruszającą się klatkę piersiową Arka. Z ulgą słucham jego głębokiego oddechu. To może oznaczać tylko jedno: niebezpieczeństwo już minęło. Tego jestem całkowicie pewna. Jakkolwiek denerwuje mnie to, że nasz pobyt w szpitalu się przedłuża. Szpitalne mury zaczynają mnie przygnębiać. Nie potrafię patrzeć na te wszystkie chore maluchy, które zmagają się z różnymi, często poważniejszymi chorobami, niż zapalenie płuc. Nie mówię, że problemy z płucami to przyjemność. Zwłaszcza, kiedy maleństwo jest na świecie od raptem miesiąca. Jakkolwiek na oddziale niemowlęcym często przebywają dzieci z trudnymi do rozpoznania dolegliwościami, bądź po prostu urodziły się chore. Osobiście współczuję im i ich mamom, jednak nie mam na to wpływu. Tak samo, jak na chorobę mojego Arka. To chyba zwykły pech, że jego ojcem jest kretyn, jakich mało. Nie wiem, co wtedy widziałam w Radku. Chyba najwyżej to, że jest bardzo kulturalny wobec dziewczyn i potrafi nieźle bajerować. A ja uległam jego wpływowi. To właśnie dlatego już po miesiącu znajomości wylądowałam w jego sypialni. Co prawda noc była naprawdę upojna, jednak na tym się skończyło. Wkrótce zaszłam w ciążę, a gdy przyszło mi poinformować o tym mojego chłopaka, najzwyczajniej w świecie się na mnie wypiął. Słyszałam wtedy, że nie chce mnie znać, ma gdzieś to, co się ze mną stanie i ma już nową dziewczynę. Casanova. Takie określenie ciśnie mi się na usta, gdy dziś o nim myślę. Robi mi się nie dobrze na samo wspomnienie tamtych dni. Ze zdumieniem odkrywam, że ja również brzydzę się ojcem mego synka i współczuję tym, które podrywa. W jego przypadku nie ma czegoś takiego, jak „ miłość”. To pojęcie nie istnieje. Dla niego liczą się tylko imprezy, dobra zabawa i kolejne zaliczone panienki. Nigdy nie zrozumiem, jak można tak traktować kobiety. Kiedyś zapewne zostanę przez synka zapytana o tatę. I co ja mu wtedy powiem? Że wyjechał? Albo nie żyje? Nie mogę mu przecież powiedzieć, że tata się nim brzydzi i w ogóle nie chce go znać. A co gorsza, że miało nie być go na świecie. Ja nie dopuszczam nawet do siebie takowej myśli. Zupełnie nie wyobrażam sobie dnia bez tej maleńkiej istotki. Arek wbrew pozorom wnosi do mojego życia wiele dobrego. Mam dla kogo żyć, o kogo się martwi i o kogo troszczyć. To żadna przyjemność dbać wyłącznie o siebie. Owszem, muszę jakoś wyglądać w pracy, ale to nie wszystko. Życie nie kręci się tylko wokół pieniędzy, które niemniej jednak zaspokajają wiele potrzeb. Nie zaspokoją jednak potrzeby miłości i troski o drugą osobę.
- Powinna już pani wrócić na salę. – Nagle zostaję wyrwana z zamyślenia przez położną.
- Wolałabym jeszcze trochę posiedzieć przy synku. – Odpowiadam.
- Przykro mi, ale to nie możliwe. – Ponownie słyszę nad sobą głos kobiety. – Musimy zabrać Arka na badania.
- Znowu? – W moim głosie słychać nutkę zawodu.
- Proszę się nie martwić. – Położna próbuje mnie pocieszyć. – To rutynowe badania.
- Mam nadzieję, że to już ostatnie. – Mówię z nieskrywaną nadzieją.
- Niech pani będzie dobrej myśli. – Kobieta się uśmiecha. – Chłopiec powinien niedługo opuścić szpital.
- Naprawdę? – Pytam z niedowierzaniem.
- Oczywiście. – Zostaję utwierdzona w tym, co słyszę. – A teraz muszę zabrać chłopca.
Z dziwną lekkością patrzę, jak położna kładzie jedną dłoń na stojaku z kroplówką, a druga na łóżeczku, które wypycha z pomieszczenia. Napawa mnie to optymizmem. Poprawia się również moje samopoczucie. Opuszcza mnie także szpitalne przygnębienie. Z uśmiechem na ustach wchodzę do Sali, którą zajmujemy z Arkiem i innymi pacjentami. Obok mojej pryczy stoi puste dziecięce łóżeczko. Jest w nim jeszcze rozkopany kocyk – ślad po szybkim przeniesieniu małego na stanowisko reanimacyjne. Jednak ten widok uświadamia mi, że nie mogłam nic lepszego zrobić. Cieszę się, że w porę zareagowałam. Dzięki temu nie straciłam najważniejszej osoby w swoim życiu.
***
Nucąc pod nosem jakąś starą rockową piosenkę, pakuję do torby rzeczy swoje i Arka. Trochę tego jest i nie wiem, czy się zmieszczę. Jeśli będę próbowała włożyć do bagażu książki przyniesione przez Michała, na pewno się nie uda. Swoją drogą, jest siatkarzem, co oznacza, że treningi pochłaniają większość jego czasu, a drugą zajmują mu pewnie odpoczynek i mecze. Jednak on odwiedza mnie tutaj codziennie. Czasem przynosi jakieś powieści, innym razem tuczy mnie słodyczami i owocami. No tak. Znowu myślę nie o tym, o czym powinnam. Jak tak dalej pójdzie, zapomnę o połowie rzeczy. Już nawet nie rozprasza mnie wesołe gaworzenie Arka, którego położna przed chwilą przyniosła. Nie zapomniała poinformować mnie, że już dziś mogę odebrać od ordynatora wypis. Jestem niesamowicie szczęśliwa. Mam ochotę skakać z radości, co zapewne zaowocuje przebiciem sufitu. Opanowuję się jednak. Odkładam pakowanie i wyjmuję z łóżeczka moje kochane maleństwo. Przytulam go do siebie i głaszczę dłonią jego maleńką główkę. Jestem taka szczęśliwa, że nie umiem wyrazić tego słowami.
- Dzisiaj wracamy do domku, wiesz? – Zwracam się do mojego maleństwa.
Arek zaczyna w odpowiedzi wesoło machać maleńkimi rączkami. Macha nimi tak szybko, że uderza mnie w okolice nosa. Na szczęście nie jest to mocne uderzenie. Ja jednak odkładam synka do łóżeczka i okrywam go kocykiem. Może zaśnie. Tymczasem wracam do pakowania, bo będę grzebać się z tym całe wieki.
***
/ Michał /
Siedzenie w mieszkaniu kolegi zaczyna mi się już dłużyć. Nie powiem, że nie lubię dzieci, bo skłamałbym. Owszem, maluchy Roba są słodkie, ale brakuje mi Hani i Arka. Nie byłem u nich już od dwóch dni i jeśli dzisiaj nie pójdę w odwiedziny, to sobie nie wybaczę. Pod pretekstem przygotowania się do treningu, przypinam Kumplowi do obroży smycz, po czym wychodzę. Gdy tylko znajduję się przed jego blokiem, puszczam się do biegu. Dosłownie po pięciu minutach jestem u siebie. Zostawiam zwierzaka w mieszkaniu i zabierając tylko kluczyki ponownie zbiegam na dół. Jednak nie od razu udaję się do samochodu. Wcześniej idę jeszcze do pobliskiego sklepu z zabawkami, w którym kupuję pluszowego misia dla Arka. Już tyle razy zabierałem powieści dla Hani, że aż mi głupio z tego powodu. To wygląda tak, jakby to młoda mama była chora, a nie maluszek, który zaledwie parę tygodni temu przyszedł na świat. Nie chciałem, żeby się nudziła. Ale przez to zapomniałem, kto tak naprawdę jest chory. Kretyn ze mnie! Niemal od razu przykładam sobie dłonią w czoło. Udaje mi się jednak powstrzymać odruch. Płacę wreszcie za misia i w chwilę później kieruję się już do samochodu.
***
Już po kilku minutach jazdy stawiam samochód na szpitalnym parkingu. Z siedzenia pasażera zabieram torebkę z misiem i kieruję się w stronę gmachu. Bez trudu odnajduję właściwy oddział. Wchodzę na niego, starając się nie hałasować. Niemal na palcach przekraczam próg pokoju, w którym przebywa Hania i Arek. Moim oczom ukazuje się zaskakujący widok. Dziewczyna w pełni sił pakuje do torby rzeczy swoje i synka. Natomiast chłopiec leży w swoim łóżeczku ubrany jedynie w koszulkę i wesoło wymachuje rączkami. Musiał być okryty kocykiem, jednak zdążył go z siebie zrzucić. Poruszam się wciąż bezszelestnie. W mgnieniu oka dochodzę do Hani. Młoda mama odskakuje na bok niczym oparzona. Przez chwilę wpatruje się we mnie z niedowierzaniem. Jednak szybko odzyskuje rezon.
- Co ty tu robisz? – Pyta zaskoczona.
- Odwiedzam piękną mamę i wesołego maluszka. – Odpowiadam z uśmiechem.
Pozwalam sobie złożyć delikatny pocałunek na jej czole. Przytulam ją również, po czym podchodzę do łóżeczka. Przez moment patrzę na Arka. Daję mu również pluszaka, kupionego z myślą właśnie o nim. Początkowo wydaje się być wystraszony. Szybko jednak przytula maskotkę, a jego maleńkie powieki zamykają się. Na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Cieszę się, że ta cała paskudna przygoda dobiega końca. Staram się przyspieszyć owo zakończenie. Wspólnie z Hanią pakuję do końca jej torbę. Pozwala mi także ubrać chłopca w przygotowane ubranka. Na koniec zakładam mu czapeczkę i ciepłą kurtkę, po czym wkładam do fotelika.
- Na pewno wszystko zabrałaś? – Pytam z troską.
- Na pewno. – Odpiera. – Muszę iść jeszcze po wypis.
- To zmykaj. – Mówię , lekko popychając ją w kierunku wyjścia.
Nie chętnie idzie do gabinetu lekarza. Wygląda, jakby czegoś się bała. Nie wiem tylko czego. Dlatego posyłam jej pokrzepiający uśmiech. Sam zarzucam na ramię torbę, a w dłoni dzierżę fotelik z Arkiem. Powoli udaję się na korytarz, gdzie razem czekamy na Hanię. Już po chwili do nas dołącza. Ponownie się do niej uśmiecham i obejmuję ramieniem. W pierwszej chwili nie chcę oddać jej fotelika, żeby się nie obciążała. Ona jednak nie daje za wygraną. Zabiera ode mnie małego, po czym się uśmiecha. Pierwszy raz od pamiętnego spotkania na klatce schodowej. Wreszcie.
- To, co? Idziemy? – Pyta, nie gubiąc uśmiechu.
- No pewnie. – Odrzekam prowadząc ją w kierunku mojego samochodu.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńNa całe szczęście Arek wyszedł ze szpitala,bardzo się cieszę :)
OdpowiedzUsuń